wtorek, 26 kwietnia 2011

Dwa tygodnie bez pisania!

No tak, czasami trzeba sobie zrobić przerwę ;-). Po pierwsze: czułem się wypalony. Po drugie: wiosna wreszcie się rozkręca. Po trzecie: trzeba było zrobić nowe plany i ustawić priorytety.
Najpierw podsumuję I tydzień nowego planu.
Założenia były następujące: 26 km - to kilometraż. Wykonanie: 28,2 km, czyli nawet na górkę. Ten tydzień to był tydzień po starcie w półmaratonie i dobrze się złożyło, bo trochę odpocząłem od szybkiego biegania. Przydał się taki okres relaksacyjny.
II tydzień
Kilometraż do "wykulania": 46 km. Wykonanie: 45,8 km, czyli prawie w normie.
W sobotę, 16 kwietnia - zamiast dychy był start w GP Poznania na 5 km (Rusałka) i życiówka - 23:27. Do pełni szczęścia brakuje niecałych 30 sekund (to cel na ten rok na tym dystansie). Bieg dobrze rozegrany taktycznie, choć jeszcze trochę brakuje mi szybkości.
III tydzień
Kilometraż do zrobienia: 48 km. Wykonanie: 28,6 km. Wypadły dwa treningi (w czwartek i sobotę). Mam nadzieję, że to był wypadek przy pracy. W czwartek byłem wykończony, w sobotę się zgapiłem (mogłem inaczej zorganizować ten dzień). Co było, a nie jest - nie pisze się w rejestr.
W niedzielę zaliczyłem sympatyczne bieganie po lesie w okolicach Wągrowca. Po biegu bolały mnie stopy, ale następnego dnia już ich nie czułem. To chyba efekt DOMS?!
Szyszki i korzenie swoje zrobiły ;-). Jakoś nie mogę się przekonać do takiego biegania. Od czwartku zaczynam krosy, więc pewnie zmienię swój stosunek do pagórków i leśnych duktów.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Maraton poniżej 4 godzin metodą Skarżyńskiego

Zdecydowałem się na plan Jurka, obejmujący 28 tygodni treningu. Niby dużo, wychodzi ponad pół roku biegania, 4 razy w tygodniu. I pierwszy tydzień już za mną. We wtorek połączyłem spokojne rozbieganie z pierwszym treningiem. Wyszło prawie 10 km, w relaksacyjnym tempie 6:53/km. Pobiegliśmy razem z żoną w stronę Sołacza, później kółko wokół Rusałki i powrót do domu. Po niedzielnym starcie dobrze było rozmasować trochę obolałe nogi.
Czwartkowe bieganie przełożyłem na piątek, głównie ze względu na pogodę, ale także dlatego, że w sobotę, zgodnie z planem, miałem wolne, czyli i tak mogłem jeden dzień odpocząć. Tak więc, w piątek powtórka trasy z wtorku, z tym, że zacząłem aleją Wielkopolską i tam też skończyłem. A raczej sprintem dobiegałem do przystanku tramwajowego ;-). Wyszło 8,2 km w pierwszym zakresie, dość szybko (5:38/km).
W niedzielę postanowiłem sobie, że nie włączę telewizora, radia ani nawet komputera. Wiedziałem na co natrafię. Zamiast tego, przed południem pojechaliśmy... pobiegać. Trasa ta sama, ale tym razem 2 kółka wokół Rusałki i dystans 10,2 km. Tempo dokładnie to samo co w czwartek.
Tydzień zamknął się dystansem 28,2 km. Wiem, że mało, ale i tak miało być 26 km, więc jestem 2,2 km do przodu :-).
Przy okazji tego tygodnia potestowałem ostatni zakup z Lidla, czyli buty Crivit, które kosztowały mnie 59,90 zł. I cóż mogę powiedzieć? Generalnie wygodne buty, ale amortyzacji to w nich nie uraczysz. Nadają się raczej na bieganie po miękkim podłożu (w takim też celu je kupiłem). Chyba jednak drugi raz bym ich już nie kupił.
Skończyłem wreszcie "Biegiem przez życie". I jestem dodatkowo zmotywowany do ciężkiej pracy.
A dzisiaj odwiedziłem swojego lekarza rodzinnego, bo postanowiłem, zgodnie z zaleceniem Jurka, zrobić początkowy renament. Dostałem skierowanie na wszystkie potrzebne badania i zobaczymy co z tego wyniknie.
Moje postanowienie na najbliższy czas, to nie opuszczać treningów i zbudować solidną bazę pod październikowy start.

środa, 6 kwietnia 2011

Nowy cel - czas na zmiany

Coś się kończy, coś zaczyna... Tak można podsumować ten czas, który za mną. Chociaż cel nie został osiągnięty, to po drodze kilka rzeczy udało się zrealizować (życiówki na 5 km i 10 km). Teraz pora na nowe wyzwanie: złamanie 4 godzin w maratonie. I choć do październikowego startu długa droga, to zaczynam już teraz.
Chciałbym to zrobić wg planu Jurka Skarżyńskiego. Wiem, że łatwo nie będzie, ale żeby się rozwijać trzeba włożyć "trochę" wysiłku. Postaram się przyłożyć bardziej niż w sezonie jesienno-zimowym. Teoretycznie powinno być łatwiej (lepsze warunki pogodowe, więcej słońca, bez którego ciężko jest funkcjonować).
Czas pokaże.
Przy okazji zmieniam też formę pisania bloga.
Po pierwsze: wpisy będą rzadziej; jeszcze nie wiem, jak często, ale postaram się to robić regularnie
Po drugie: formuła trochę mi zbrzydła i się oklepała, więc pewnie to zmienię
Po trzecie: chciałbym bardziej skoncentrować się na tym, co nam, biegaczom, w duszy gra ;-).
To chyba tyle. Na razie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

The day after

Myśli nieuczesane
Dzień po, w moim przypadku, był dniem oswajania się z "nieudanym" półmaratonem ;-). No, dobra, przeanalizowałem co tak naprawdę złożyło się na taki wynik.
Po pierwsze: długie wybiegania - za dużo razy odpuszczone; raptem 3 razy od początku roku po ok. 20 km (a w planie było 10!)- zdecydowanie do poprawki
Po drugie: za dużo biegania na bieżni w klubie, za mało na zewnątrz - no cóż, trochę z lenistwa, trochę z "wygodnictwa", a trochę z... rozsądku?!
Po trzecie: wykulane kilometry - tylko w tym roku, wg planu miało ich być 685, a było... niecałe 428 km, czyli ok. 62,5% wykonania - zdecydowanie za mało!
Po czwarte: ostatni tydzień przed startem - tylko w poniedziałek udało się zrobić mocny trening, a później miały być jeszcze trzy dni pod superkompensację - niestety ze względu na cholerny ból głowy, nic z tego nie wyszło
Po piąte: brak własnego Powerade na biegu - może w małym stopniu, ale przyczyniło się to do tego, że zamiast na utrzymaniu tempa skupiałem się na "łapaniu" picia w locie, co skończyło się odjechaniem "baloników"
Z każdej porażki lub niepowodzenia należy wyciągać wnioski i postarać się nie popełnić już błędów, które, być może, miały na to wpływ.
Tak też zamierzam zrobić i do październikowego maratonu przygotować się należycie.
Run or not run?
Powinno być dzisiaj rozbieganie, ale na tyle dobrze się czułem, a i pogoda nie zachęcała zbytnio do wyjścia na zewnątrz, że przełożyłem to na jutro.
Music is the key
Przypomniał mi się jeszcze jeden kawałek z lat 80-tych (jeszcze w nawiązaniu do niedzielnego startu):

Przeczytano
Raczej obejrzano: u Lisa zaproszeni goście, politycy, rozmawiali o zbliżającej się rocznicy katastrofy smoleńskiej. Był Brudziński, Kalisz, Jakubiak i Nałęcz. Niestety takie rozmowy są bez sensu. PiS, ze swoimi fobiami, nienawiścią na ustach, totalną krytyką wszystkiego, co nie odpowiada jedynej słusznej linii partyjnej, nie jest absolutnie ŻADNYM partnerem do JAKIEJKOLWIEK rozmowy. Nie ma najmniejszej szansy na to, żeby cokolwiek w tym temacie się zmieniło. A to co mnie martwi i czasami wręcz przeraża, to to, że nadal w Polsce dobrze się trzyma paranoja i nienawiść, cynizm i pogarda względem drugiego człowieka. I to w kraju, w którym większość przyznaje się do religii chrześcijańskiej!
Man of the day
Pan Leszek Bohl, wózkarz z Torunia, którego nie wpuszczono na metę poznańskiego półmaratonu - tylko dlatego, że organizator (czytaj: POSiR) nie zauważył, że pan Leszek ciągle był na trasie, w trakcie jak zwijano metę dla rolkarzy i wózkarzy. No cóż, ostatnie działania POSiR-u (a w szczególności pana Rajewskiego) są co najmniej kontrowersyjne. Z wielu stron słychać głosy, że Poznań zaczyna odstawać od reszty, jeśli chodzi o organizację masowych biegów. Szkoda, że organizator nie potrafi wsłuchać się w krytykę i wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Bez tego nie ma dobrego rozwoju, a podobno Poznań know-how? Czy aby na pewno?

niedziela, 3 kwietnia 2011

Niedosyt, rozczarowanie i... życiówka

Myśli nieuczesane
Miało być tak pięknie, jak... pogoda, a okazało się, że to pogoda "załatwiła" moje plany. Ale po kolei.
Rano solidne śniadanko plus nawadnianie. Pełny rynsztunek bojowy i w tramwaj linii nr 8. W środku (tzn. w tramwaju) czuć atmosferę święta. Masa biegaczy i żywe dyskusje na wiadome tematy ;-). Docieramy z żoną na Maltę. Ostatnie zabiegi przedstartowe i w drogę na start. Przed startem grupowa rozgrzewka, z dużą porcją zabawy. I pierwszy zgrzyt: okazuje się, że słuchawki do iPod-a nie działają, a bez muzyki moja żona nie biega (taki nawyk nabyła i już). A to przecież debiut na tak długim dystansie. Na szczęście od czego są telefony. Młodsza córka została poinformowana gdzie ma przekazać działające słuchawki :-).
Już tylko kilka minut do startu, więc przesuwam się w stronę sektora 1:50. Szukam baloników i pacemaker-ów. Znam ich z zeszłego roku, kiedy biegłem w grupie 2:00. Ten sam skład: Dalija i Michał.
Wreszcie start. Przebiegam przez bramkę, włączam Garmina i zaczyna się najmniej lubiany moment, kiedy trzeba w miarę utrzymać się w jakimś sensownym przedziale czasowym, a przede mną morze ludzi i szukanie optymalnej trasy. No i trzeba uważać, żeby na kogoś nie wpaść lub ewentualnie, żeby nie zostać podcięty. Żadnych gwałtownych ruchów i zmian stron.
Mijamy Śródkę i przy Katedrze mój ulubiony klawiszowiec, tradycyjnie gra Miami Vice :-). Trzymam się baloników. Tempo mi odpowiada, tętno w miarę. Niestety robi się gorąco :-(. Pierwszy wodopój. Chwytam łyk wody i łyk Powerade.
I tu ważne wtrącenie: pierwszy raz nie zabrałem ze sobą własnego Powerade. Później okaże się, że chyba to był błąd.
Na al. Niepodległości, przy Fredry moja młodsza córka robi za kibica ;-). Mijam ją i upewniam się, że ma słuchawki dla żony.
Lecimy dalej. Przy Niezłomnych kapela zapodaje ostre brzmienie. To dodaje energii. Wreszcie z górki i nadrabiamy niewielką stratę czasową. "Zające" pilnują tempa i dobrze. Nasza grupa wygląda na solidną, bo nawet kibice zwracają uwagę, że biegnie mocna grupa :-).
Wbiegamy w Drogę Dębińską. Z przeciwnej strony nawrót robi już elita, czyli Czarne Strzały. Ależ oni szybko biegają! Zbliżamy się do drugiego wodopoju i pierwsze złego oznaki. Tracę kilkadziesiąt sekund na tym kilometrze. Na dodatek mata kontrolna wypada nie na 10 km, a nie wiedzieć dlaczego na ok. 9,3 km. Co to jest?! Baloniki mi delikatnie odjeżdżają, choć mam ich ciągle w zasięgu wzroku. Są jakieś 200 metrów przede mną. Próbuję gonić, ale zaczyna się dramat. Nie mam z czego odpalić. Niby tempo jest w porządku. Ciągle oscyluje w okolicach 5:05-5:10/km, ale to nie powoduje, że zbliżam się do grupy. Niby są tak blisko, a jednocześnie moje wysiłki, żeby ją dogonić nie przynoszą efektów. Mija 11 i 12 km. Od 13 km zaczyna się powolny zjazd w dół. Najpierw tracę 40 sekund, następnie 50 sekund i przy wbiegu na Królowej Jadwigi już wiem, że nici z ambitnego planu. Baloniki odjechały :-(. Na 15 km tracę do zakładanego tempa ponad półtorej minuty. To już efekt zniechęcenia i dłuższego pobytu przy wodopoju. A także próba oszukania własnego organizmu, że może uda się odpocząć przed ostatecznym zrywem. Nic z tego, te kilka ostatnich dni złego samopoczucia i odpuszczenie ostatnich trzech treningów zrobiły swoje. Na chwilę przyspieszam, ale zaczyna się najdłuższy podbieg, Katowicka. Znowu muszę zwolnić. Po drodze obserwuję dramaty: kilka osób nieprzytomnych leży i udzielana jest im pomoc. Słychać jadące karetki. Po drodze jeden z biegaczy schodzi na pas zieleni i się zatacza. Ludzie chwytają go w ostatniej chwili. Jak dobrze, że mnie to nie dopada. Końcowe kilometry. Rok temu na Baraniaka urwałem się grupie i zdołałem przyspieszyć na ostatnich dwóch kilometrach. Teraz jest gorzej. Spoglądam na Garmina. Czy uda się pobić chociaż życiówkę? Może być ciężko. Po drodze mija mnie masa ludzi. Jak oni to robią, że biegną tak szybko?! Dobra, biorę się w garść. Jeszcze tylko 500 m, wbiegam na mostek, zakręt i ostatnia prosta. Widzę metę i uciekające sekundy. 50 m przed metą finiszuję. "Połykam" wszystkich przed sobą. Wpadam zmęczony, ale szczęśliwy, że wreszcie koniec. 1:57:20 netto, czyli raptem 9 sekund szybciej niż rok temu. Ale to nie był mój dzień.
Biorę folię termiczną i szukam medali. Gdzie one są? Są! Mam!
Idę szukać córki i czekam na żonę.
Trochę się martwię, bo gdyby gdzieś po drodze, nie daj Boże, zasłabła, to nie miałbym z nią kontaktu. Patrzę na zegar. Rozpiskę ma na 2:27, jeśli nie dobiegnie do 2:30 to idę jej szukać w stronę trasy.
W tzw. międzyczasie na metę wpadają kolejni uczestnicy. Ależ to piękne momenty. Większość stara się mocno finiszować, do ostatnich metrów walcząc o jak najlepszy czas. Niektórzy pokonują te kilkadziesiąt metrów z ogromnych wysiłkiem. Inni - razem, pod rękę. Większość z uśmiechem na twarzy. I to jest piękne. Wszystkim należą się duże brawa.
Wreszcie pojawia się na ostatniej prostej moja żona. Przyspiesza. Wpada na metę. Czas: 2:22, 5 minut przed czasem. To jej zwycięstwo! Dała radę, pokonała niepewność, dystans i samą siebie. Jestem z niej BAAAAARDZO DUMNY!
Run or not run?
Poniżej zapis z mojego Garmina, który prawdę Ci powie:

No cóż, miało być poniżej 1:45, wyszło tylko 9 sekund lepiej od zeszłorocznej życiówki. Kolejne doświadczenie i nauczka, że jednak powinienem biegać z własnym piciem. Te stracone sekundy na wodopojach, pewnie w jakimś stopniu, przyczyniły się do tego, że nie rozegrałem tego biegu, tak jak chciałem.
Ale jak to mówią: co nas nie zabije, to nas wzmocni ;-).
Za dwa miesiące kolejny półmaraton w Grodzisku Wlkp. Tam postaram się odbić sobie to niepowodzenie.
Music is the key
To kawałek z filmu "Miami Vice", który zawsze jest grany przy Katedrze, podczas półmaratonu i maratonu w Poznaniu:

Przeczytano
Jakoś nie miałem ochoty na czytanie. Kilka stron Skarżyńskiego, jakieś wpisy na forach i tyle.
Aaa, oczywiście studiowanie wyników :-).
W nieoficjalnych jestem 1808/3500, w swojej kategorii wiekowej 185/330. Ale jak spojrzałem na miejsca osób, które ukończyły przed 1:45, to byłbym ok. 900-1000 miejsc wyżej. Ehh, może kiedyś...
Man of the day
Pan Henryk Gołębiak - ostatni sklasyfikowany. Widziałem go jak bieg na końcu wyścigu, w momencie, kiedy robiliśmy nawrotkę na Drodze Dębińskiej. Nieważne, że jego bieg można określić baaaardzo powolnym truchtem. On biegnie, i co najważniejsze dobiega do mety. 1952 rocznik, tylko 2 lata młodszy od mojej mamy, a szczerze mu zazdroszczę, że daje radę. Brawo!

sobota, 2 kwietnia 2011

The day before

Myśli nieuczesane
Bezpośredni dzień przedstartowy. Wyszliśmy z żoną na rozruch. Wyszło niecałe 5 km w bardzo spokojnym tempie. Wieczorkiem podjechaliśmy odebrać pakiety startowe. I skorzystaliśmy z pasta party. Numer odebrany, pora na spokojny sen ;-).
Run or not run?
4,7 km - Park Sołacki, 1 kółko i powrót. Tętno w okolicach 120 bpm. Prędkość średnia to ok. 7:00/km, w sam raz na spokojne rozbieganie. Bez szaleństw, bo i po co?
Music is the key
Już to czuję (ten przedsmak startu), stąd taki kawałek:

Przeczytano
Ależ fajny tekst wysmażyli w lokalnej GW. Polecam!
Man of the day
Dziś odbył się Bieg 40 i 4. Z niecierpliwością będę czekał na relację. Ale i tak już dzisiaj statuetka wędruje do Dzikiego, czyli Piotrka Krawczyka. Żałuję, że nie mogłem tam być :-(.

piątek, 1 kwietnia 2011

Jest lepiej

Myśli nieuczesane
To nie żart primaaprilisowy. Naprawdę dzisiaj z moją głową było zdecydowanie lepiej :-). Przestała ciążyć i ból też ustąpił. A ponieważ to koniec pracowitego tygodnia, to należy się wypoczynek. A raczej odpoczynek przed niedzielnym wysiłkiem.
Run or not run?
Zastanawiałem się czy pobiec, ale ostatecznie dałem sobie spokój. Ten trening już i tak nic nie zmieni, a mógłby... popsuć. Dlatego zgodnie z planem - wolne!
Music is the key
To tak ku pokrzepieniu serc ;-).

Przeczytano
Fantastyczny reportaż Wojtka Staszewskiego z Jerozolimy.
Man of the day
Się uśmiałem ;-). Statuetka dla bezimiennej osoby, która zamieściła info o przyjęciu się trawy na stadionie miejskim w Poznaniu :-D.