niedziela, 3 kwietnia 2011

Niedosyt, rozczarowanie i... życiówka

Myśli nieuczesane
Miało być tak pięknie, jak... pogoda, a okazało się, że to pogoda "załatwiła" moje plany. Ale po kolei.
Rano solidne śniadanko plus nawadnianie. Pełny rynsztunek bojowy i w tramwaj linii nr 8. W środku (tzn. w tramwaju) czuć atmosferę święta. Masa biegaczy i żywe dyskusje na wiadome tematy ;-). Docieramy z żoną na Maltę. Ostatnie zabiegi przedstartowe i w drogę na start. Przed startem grupowa rozgrzewka, z dużą porcją zabawy. I pierwszy zgrzyt: okazuje się, że słuchawki do iPod-a nie działają, a bez muzyki moja żona nie biega (taki nawyk nabyła i już). A to przecież debiut na tak długim dystansie. Na szczęście od czego są telefony. Młodsza córka została poinformowana gdzie ma przekazać działające słuchawki :-).
Już tylko kilka minut do startu, więc przesuwam się w stronę sektora 1:50. Szukam baloników i pacemaker-ów. Znam ich z zeszłego roku, kiedy biegłem w grupie 2:00. Ten sam skład: Dalija i Michał.
Wreszcie start. Przebiegam przez bramkę, włączam Garmina i zaczyna się najmniej lubiany moment, kiedy trzeba w miarę utrzymać się w jakimś sensownym przedziale czasowym, a przede mną morze ludzi i szukanie optymalnej trasy. No i trzeba uważać, żeby na kogoś nie wpaść lub ewentualnie, żeby nie zostać podcięty. Żadnych gwałtownych ruchów i zmian stron.
Mijamy Śródkę i przy Katedrze mój ulubiony klawiszowiec, tradycyjnie gra Miami Vice :-). Trzymam się baloników. Tempo mi odpowiada, tętno w miarę. Niestety robi się gorąco :-(. Pierwszy wodopój. Chwytam łyk wody i łyk Powerade.
I tu ważne wtrącenie: pierwszy raz nie zabrałem ze sobą własnego Powerade. Później okaże się, że chyba to był błąd.
Na al. Niepodległości, przy Fredry moja młodsza córka robi za kibica ;-). Mijam ją i upewniam się, że ma słuchawki dla żony.
Lecimy dalej. Przy Niezłomnych kapela zapodaje ostre brzmienie. To dodaje energii. Wreszcie z górki i nadrabiamy niewielką stratę czasową. "Zające" pilnują tempa i dobrze. Nasza grupa wygląda na solidną, bo nawet kibice zwracają uwagę, że biegnie mocna grupa :-).
Wbiegamy w Drogę Dębińską. Z przeciwnej strony nawrót robi już elita, czyli Czarne Strzały. Ależ oni szybko biegają! Zbliżamy się do drugiego wodopoju i pierwsze złego oznaki. Tracę kilkadziesiąt sekund na tym kilometrze. Na dodatek mata kontrolna wypada nie na 10 km, a nie wiedzieć dlaczego na ok. 9,3 km. Co to jest?! Baloniki mi delikatnie odjeżdżają, choć mam ich ciągle w zasięgu wzroku. Są jakieś 200 metrów przede mną. Próbuję gonić, ale zaczyna się dramat. Nie mam z czego odpalić. Niby tempo jest w porządku. Ciągle oscyluje w okolicach 5:05-5:10/km, ale to nie powoduje, że zbliżam się do grupy. Niby są tak blisko, a jednocześnie moje wysiłki, żeby ją dogonić nie przynoszą efektów. Mija 11 i 12 km. Od 13 km zaczyna się powolny zjazd w dół. Najpierw tracę 40 sekund, następnie 50 sekund i przy wbiegu na Królowej Jadwigi już wiem, że nici z ambitnego planu. Baloniki odjechały :-(. Na 15 km tracę do zakładanego tempa ponad półtorej minuty. To już efekt zniechęcenia i dłuższego pobytu przy wodopoju. A także próba oszukania własnego organizmu, że może uda się odpocząć przed ostatecznym zrywem. Nic z tego, te kilka ostatnich dni złego samopoczucia i odpuszczenie ostatnich trzech treningów zrobiły swoje. Na chwilę przyspieszam, ale zaczyna się najdłuższy podbieg, Katowicka. Znowu muszę zwolnić. Po drodze obserwuję dramaty: kilka osób nieprzytomnych leży i udzielana jest im pomoc. Słychać jadące karetki. Po drodze jeden z biegaczy schodzi na pas zieleni i się zatacza. Ludzie chwytają go w ostatniej chwili. Jak dobrze, że mnie to nie dopada. Końcowe kilometry. Rok temu na Baraniaka urwałem się grupie i zdołałem przyspieszyć na ostatnich dwóch kilometrach. Teraz jest gorzej. Spoglądam na Garmina. Czy uda się pobić chociaż życiówkę? Może być ciężko. Po drodze mija mnie masa ludzi. Jak oni to robią, że biegną tak szybko?! Dobra, biorę się w garść. Jeszcze tylko 500 m, wbiegam na mostek, zakręt i ostatnia prosta. Widzę metę i uciekające sekundy. 50 m przed metą finiszuję. "Połykam" wszystkich przed sobą. Wpadam zmęczony, ale szczęśliwy, że wreszcie koniec. 1:57:20 netto, czyli raptem 9 sekund szybciej niż rok temu. Ale to nie był mój dzień.
Biorę folię termiczną i szukam medali. Gdzie one są? Są! Mam!
Idę szukać córki i czekam na żonę.
Trochę się martwię, bo gdyby gdzieś po drodze, nie daj Boże, zasłabła, to nie miałbym z nią kontaktu. Patrzę na zegar. Rozpiskę ma na 2:27, jeśli nie dobiegnie do 2:30 to idę jej szukać w stronę trasy.
W tzw. międzyczasie na metę wpadają kolejni uczestnicy. Ależ to piękne momenty. Większość stara się mocno finiszować, do ostatnich metrów walcząc o jak najlepszy czas. Niektórzy pokonują te kilkadziesiąt metrów z ogromnych wysiłkiem. Inni - razem, pod rękę. Większość z uśmiechem na twarzy. I to jest piękne. Wszystkim należą się duże brawa.
Wreszcie pojawia się na ostatniej prostej moja żona. Przyspiesza. Wpada na metę. Czas: 2:22, 5 minut przed czasem. To jej zwycięstwo! Dała radę, pokonała niepewność, dystans i samą siebie. Jestem z niej BAAAAARDZO DUMNY!
Run or not run?
Poniżej zapis z mojego Garmina, który prawdę Ci powie:

No cóż, miało być poniżej 1:45, wyszło tylko 9 sekund lepiej od zeszłorocznej życiówki. Kolejne doświadczenie i nauczka, że jednak powinienem biegać z własnym piciem. Te stracone sekundy na wodopojach, pewnie w jakimś stopniu, przyczyniły się do tego, że nie rozegrałem tego biegu, tak jak chciałem.
Ale jak to mówią: co nas nie zabije, to nas wzmocni ;-).
Za dwa miesiące kolejny półmaraton w Grodzisku Wlkp. Tam postaram się odbić sobie to niepowodzenie.
Music is the key
To kawałek z filmu "Miami Vice", który zawsze jest grany przy Katedrze, podczas półmaratonu i maratonu w Poznaniu:

Przeczytano
Jakoś nie miałem ochoty na czytanie. Kilka stron Skarżyńskiego, jakieś wpisy na forach i tyle.
Aaa, oczywiście studiowanie wyników :-).
W nieoficjalnych jestem 1808/3500, w swojej kategorii wiekowej 185/330. Ale jak spojrzałem na miejsca osób, które ukończyły przed 1:45, to byłbym ok. 900-1000 miejsc wyżej. Ehh, może kiedyś...
Man of the day
Pan Henryk Gołębiak - ostatni sklasyfikowany. Widziałem go jak bieg na końcu wyścigu, w momencie, kiedy robiliśmy nawrotkę na Drodze Dębińskiej. Nieważne, że jego bieg można określić baaaardzo powolnym truchtem. On biegnie, i co najważniejsze dobiega do mety. 1952 rocznik, tylko 2 lata młodszy od mojej mamy, a szczerze mu zazdroszczę, że daje radę. Brawo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz