środa, 17 października 2012

Moc miała być ze mną, a była...

Tak, to miała być wreszcie udana walka z ciemną stroną mocy, czyli moim Vaderem. Plan był prosty: pobiec tak, by zmieścić się między 4:15 a 4:30.

A wyszło?

No, niestety, nie tak jak chciałem.

Rano na starcie spotykamy (razem z moją żoną, debiutantką) kilkoro znajomych. Atmosfera świetna. Ustawiam się tradycyjnie pod koniec stawki, jeszcze za strefą 4:30. Przed startem Scott Jurek rzuca: "Powodzenia!". Wspólnie odliczamy: 10, 9, 8..., 3, 2, 1 i wystartowaliśmy przy tradycyjnych dźwiękach "Rydwanów ognia". Zanim dobiegliśmy do maty minęło około 4 minut. Pan Romek rzucił przed startem, że jest nas około 5 700.

Lecimy. Pierwsza dycha miała być po 6:15/km. Bałem się, że przy Matejki, w tzw. wąskim gardle będzie ścisk, ale o dziwo jest luźno. To pewnie zasługa tego, że ustawiłem się pod koniec stawki ;-).

Na wysokości ronda Nowaka-Jeziorańskiego doganiam panią Barbarę, która ma na koszulce napis "...86 maraton".

Zagaduję: Pani Barbaro, który maraton?

Odpowiada: Tak jak na koszulce.

Dopytuję: 86?!.

A ona na to: 286!

Normalnie mnie zatkało. Później sprawdzę, że to pani Barbara Gil z Sierpca, rocznik 1946.

Biegniemy. Pogoda idealna. Skręcamy z Grunwaldzkiej w Jugosłowiańską. Po mojej lewej widzę kolegę z pracy. Kibicuje ze swoimi córkami. Przybijam piątkę. Jest dobrze. Nic tak nie mobilizuje jak doping znajomych.

Na Ściegiennego widzę dziewczynę z transparentem: "May the Force be with you". To miód na moje serce. Odkrzykuję: "Moc będzie z nami!".

Wpadamy na pierwszy punkt odżywczy. Trochę słabo: widać, że wolontariusze nie radzą sobie z nalewaniem wody. W końcu udaje mi się dorwać kubeczek i banana. Z Arciszewskiego skręcamy w Hetmańską. Mijam samotnego Spartanina. Zgubił się? ;-). Walę do niego: "Szacun za walkę!". Uśmiecha się spod maski.

Jeszcze przed Głogowską łapię kontakt z balonikami 4:30, a w zasadzie ich wyprzedzam, bo ciężko się biegnie w tak dużej grupie. Zbiegamy w dół, jeszcze przed wiaduktem. Kolejna grupa wsparcia: harcerze. Przybijam piątki i krzyczę: "Róbcie hałas !!!". Chyba posłuchali, bo zaczynają używać gardeł ;-).

A pod wiaduktem Spartanie zrobili sobie przerwę reklamową, czyli mały pokaz gimnastyki połączony z okrzykami wojennymi :-).

Jeszcze przed skrętem z Dolnej Wildy w Żelazka, doganiają mnie. Ta przerwa to ściema była, a raczej forma dopingu do szybszego biegu. Zasłużenie zbierają gromkie brawa od naszych wspaniałych, poznańskich, kibiców.

Droga Dębińska, czyli dotychczasowa droga przez mękę, tym razem w drugą stronę i o połowę krótsza przebiega bez problemu.

Drugi punkt odżywczy, 10 km za nami. Trzymam tempo w okolicach 6:10.

* * *

Międzyczas z 10 km - 01:01:48, czyli 42 sekundy zapasu. Jest dobrze.

* * *

Drugą dychę powinienem pobiec 5 sekund szybciej każdy kilometr. Wciągam banana i popijam wodą. Wracamy na Dolną Wildę i znowu grupa wsparcia, czyli harcerze. Widać, że się rozkręcają.

Wbiegamy na wiadukt. Za nami słychać karetkę, a na poboczu leży jakiś biegacz nieprzytomny. Dopiero 15-16 km dalej dowiem się, że niestety nie przeżył :-(.

Z mojej perspektywy nie wyglądało to tak źle, jak się później okazało. Szkoda człowieka.

Dobiegamy do Ronda Starołęka i skręcamy w Zamenhofa. Trzeci punkt odżywczy, 15 km, banan+woda.

Skręcamy w Piłsudskiego i za rogiem widzę Smołę (?) z tablicą "Polska Biega". Krzyczę do niej: "Biega, biega".

Zaczyna się nieciekawy (dla mnie) podbieg przed 18 km. Na jednym z drzew przyczepiona tablica: "Ten podbieg to pikuś". Oj, dowcipny ktoś ;-).

Skręcamy w Inflancką i znowu delikatnie pod górkę. Uczepiłem się dwóch biegaczy z Bydgoszczy (?). Biegną po raz pierwszy, ale tempo mi pasuje. Lecimy w trójkę.

Czwarty punkt odżywczy, 20 km. Tempo tej dyszki to ok. 6:12

* * *

Międzyczas z 20 km - 02:03:47, czyli 23 sekundy zapasu. Nadal bardzo dobrze.

* * *

Trochę zostaję z tyłu, ale na 21-22 km doganiam ich i znowu biegniemy razem. Okazuje się, że też chcą dobiec w okolicach 4:15-4:30.

Kurlandzką dobiegamy do Szwajcarskiej i dalej do Abp. Dymka. Dołącza jeszcze dwóch biegaczy i razem snujemy wizję mety i powrotu do domu nowiutkim Volvo V40. Każdy z nas oczywiście jest przekonany, że samochód będzie jego ;-). Problemem nie będzie nawet te 10% od kwoty 134 tys. zł, które będzie trzeba zapłacić :-D.

I tak sobie gawędząc dobijamy do 25 km, gdzie wciągam żel w całości i popijam wodą. Ma mi on zapewnić siły na najgorsze kilometry przede mną, czyli 27-30 km.

Na Światopełka, jeszcze przed wiaduktem w Antoninku, wspaniały starszy pan, wystawił się ze swoim sprzętem nagłaśniającym i w sposób zupełnie niewiarygodny motywował nas do dalszego biegu. Jego dobre słowo, niejednemu z nas, dodało sił w tym momencie.

Niestety moja "ściana" była tuż za rogiem...

Mijamy 27 km, moją zmorę, mojego Vadera, moją ścieżkę ciemnej strony mocy, a raczej niemocy.

Wbiegamy na Warszawską. Robi się nieprzyjemnie chłodno, zaczyna mżyć. Mimo próby walki, moja psychika wysiada. Odpuszczam, przechodzę w marsz na minutę i próbuję wrócić do biegania. Niestety nogi nie niosą.

Z boku widzę grupkę ludzi, którzy trzymają tablicę z napisem: "Nie każdy ból jest ważny". Dla mnie ten ból, nie tyle fizyczny, co raczej egzystencjalny, zaczyna narastać i wypełnia mnie od środka. Jestem wściekły, ale nie mogę odgonić czarnych myśli.

Imperator Palpatine przeciąga mnie (znowu!) na ciemną stronę mocy. Znowu nie będę Jedi, Yoda na ramieniu już nie usiądzie. Jestem stracony dla świata. Jeszcze nie umarłem, ale czuję się tak, jak wtedy, gdy Han Solo, zdradziecko, zabił mnie w kantynie Chalmuna na Mos Eisley.

Między 28 a 29 km dogania mnie pociąg z balonikami 4:30. Za chwilę mija mnie moja żona ze zdziwieniem w oczach i pytaniem: "Kochanie, co się dzieje?".

"Nie mam siły" - odpowiadam.

Ona za to wygląda świeżo i to jest w tym wszystkim pocieszające. Z żalem i smutkiem patrzę jak się oddala.

Na 30 km jestem już pokonany. Średnie tempo trzeciej dyszki spadło do 6:49.

* * *

Międzyczas z 30 km - 03:11:56, czyli 6 minut i 56 sekund straty. Początek końca. Teoretycznie miałem około 12 minut zapasu przed 4:30, ale już wtedy wiedziałem, że plan legł w gruzach.

* * *

Zastanawiam się tylko, czy dam radę dokończyć Galloway'em ten maraton. Zaczynam myśleć i kalkulować, a wiadomo, że to najgorsze co może się zdarzyć.

W sobotę na spotkaniu ze Scott-em padło pytanie z sali: "O czym Scott myśli, kiedy biegnie przez tyle godzin?".

I padła genialna odpowiedź: "Staram się nie myśleć, bo myślenie to największy wróg biegacza".

I coś w tym jest.

Na Śródce moja grupa wsparcia zagrzewa mnie do walki, ale ja mam już wisielczy humor i pytam się ich, czy nie mają zapasowych baterii.

Zaczyna się długa prosta, czyli Prymasa Hlonda. To właśnie tutaj dowiaduję się o śmierci biegacza. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci.

Dobiegamy do Lechickiej i za chwilę zaczyna się 35 km - Serbska, 2 km pod górę. Mnóstwo ludzi idzie, a nie biegnie. Mijamy rondo przy Castoramie, znów długa, nużąca prosta, aleją Solidarności.

Przy skręcie w Mieszka I ostatnia grupa wsparcia z odgazowaną colą, która pomaga na chwilę.

Jeszcze przed Cytadelą mijają mnie Spartanie.

Dobiegam do al. Niepodległości i widzę znajomego, który też umiera.

40 km, ostatni punkt odżywczy i wolontariusz, który krzyczy: "Chcę widzieć, że dajecie z siebie wszystko!" To ma być żart? Chętnie bym go udusił ;-). Moje średnie tempo ostatniej dyszki to 8:45. Masakra :-(.

* * *

Międzyczas z 40 km - 04:39:24, czyli 34 minuty i 24 sekundy straty. Droga przez mękę.

* * *

Zostawiam Szymona trochę z tyłu i walczę ze sobą, upływającym czasem, bolącym kolanem, które nie wiedzieć czemu się teraz odzywa.

Wpadam na Most Dworcowy. Znowu muszę zwolnić do marszu, ale tylko na chwilę. Zmuszam się do biegu. To już końcówka. Nie mogę przyspieszyć. Totalna niemoc. Jeszcze jeden zakręt i wbieg na ostatnią prostą przed metą.

Słyszę jak spiker odlicza, tylko nie wiem co. A, chyba chodzi o tych, którzy ukończyli. Zbliża się do 5 tysięcy. Na zegarze minęło już 5 godzin, ale mój czas netto jest lepszy: 4:57:58.

Zmęczony wpadam na metę. A za metą moja żona.

Przybiegła ponad 20 minut wcześniej.

Ja jestem zmordowany, a ona wygląda tak, jakby przebiegła lajtową dyszkę ;-). Baby są jednak inne :-).

Dobra, żartowałem. Jestem z niej bardzo dumny.

Z siebie - nie, bo i z czego tu być zadowolonym, gdy w czwartym maratonie osiąga się najgorszy czas.

Pora coś zmienić...